Bukmacherka zamiast prasy?

Totalbet

Zbigniew Benbenek to biznesowy wyga, więc nikt nie sądzi, że po prostu puściły mu nerwy. – Sądzę, że chce storpedować negocjacje z wierzycielami. Obstawiałbym, że woli doprowadzić do bankructwa Ruchu, aby tanio kupić od syndyka sieć kiosków i te najlepiej zlokalizowane wykorzystać do rozwoju biznesu bukmacherskiego – twierdzi, prosząc o anonimowość, ekspert z branży.

Fantastyka biznesowa? Wcale niekoniecznie. Benbenek budował swe imperium na bazie sprywatyzowanych w 1991 roku (w drodze wykupu menedżerskiego) Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych, zajmujących się w PRL organizacją imprez rozrywkowych. Rozwinął je w potężną grupę medialną, działającą w segmencie prasy, radia i telewizji oraz portali internetowych. Jednak z końcem zeszłego roku wycofał się praktycznie z biznesu telewizyjnego, sprzedając Polsatowi Zygmunta Solorza-Żaka siedem kanałów muzycznych (m.in. Eska TV i Polo TV) oraz dużą część udziałów w stacjach Fokus TV i Nowa TV, z opcją sprzedaży kolejnych. Wziął za to 103 mln zł.

Wiele wskazuje, że pieniądze chce zainwestować w biznes hazardowy, którym zresztą zajmuje się od dawna, prowadząc salony z automatami do gry, a potem wchodząc na rynek kasyn. Jego grupa (ZPR oraz spółka Casino) jest na nim dziś liderem, z mniej więcej połową z prawie 50 działających w kraju „jaskiń hazardu”.

Benbenek ma teraz jeszcze apetyt na podbój rynku bukmacherskiego, z zyskami rosnącymi po wprowadzonej rok temu nowej ustawie hazardowej. Skorzystali na niej legalnie działający nad Wisłą bukmacherzy – z STS na czele. Miliarder dostał niedawno z resortu finansów licencję na tę działalność pod marką Totalbet i do końca roku chce ruszyć z zakładami online i w punktach stacjonarnych. Jego ZPR szuka pracowników i atrakcyjnych lokali, bo to podstawa sukcesu w tym biznesie. Wiele kiosków bądź saloników prasowych Ruchu – ulokowanych przy głównych ulicach miast i miasteczek – nadawałoby się do tego znakomicie.

Niezależnie od intencji właściciela ZPR ewentualny upadek Ruchu byłby mocnym ciosem dla rynku prasy. Dzienniki i czasopisma muszą docierać nie tylko do czytelników w dużych miastach, choć ich sprzedaż jest tu największa, ale też do tych w najodleglejszych zakątkach kraju – nawet jeśli dostarczanie niewielkiej ich ilości do miasteczek i wsi w Bieszczadach, na Podlasiu czy Mazurach jest zupełnie nieopłacalne, bo koszty transportu i wynagrodzeń personelu z nawiązką zjadają marże kolporterów.

Przypomina to nieco rynek pocztowy, gdzie list czy przesyłka polecona musi być dostarczona do adresata w każdej gminie, niezależnie od rzeczywistych kosztów za taką samą cenę pod granicę z Ukrainą czy do Łodzi. Dla komercyjnych „pocztowców” to żaden biznes, wolą koncentrować się na sporych miastach. Obowiązek ten spada więc na wyznaczonego przez państwo operatora, którym jest Poczta Polska i którego straty na nierentownych usługach są w części rekompensowane z budżetu.

Całość czytaj na: newsweek.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.